SHOAH – felieton [Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu]

Do Shoah Claude’a Lanzmanna trudno podejść w sposób, w jaki podchodzi się do normalnych filmów. Prawie 10-godzinny monumentalny fresk o Zagładzie z miejsca został okrzyknięty arcydziełem. I nic dziwnego, bo z dziełem Lanzmanna trudno dyskutować.

Slavoj Žižek w „Lacrimae rerum. Kieślowski, Hitchcock, Tarkowski, Lynch” pisze o ShoahFilm został w pewnym sensie zrobiony po to, aby nie być oglądanym: jego „zakazująca” długość gwarantuje, że większość widzów (włączając w to tych, którzy film chwalą) nie widziała i nigdy nie zobaczy go w całości, więc zawsze będzie czuć się winna; wina z powodu nieobejrzenia filmu w całości służy za odpowiednik naszej winy z powodu tego, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć całej okropności Holokaustu. Jest więc tak, jak gdyby nieuchwytny charakter Holokaustu jako najwyższej zbrodni stał się cechą samego filmu Lanzmanna: istnieje niepisana zasada, wyznawana przez większość środowiska akademickiego, zgodnie z którą nie należy normalnie rozważać i krytykować Shoah – można go tylko podziwiać. I ja również daleki będę od krytykowania opus magnum Lanzmanna, szczególnie że niniejszy tekst powstaje poniekąd w związku z Dniem Pamięci o Ofiarach Holocaustu.

Samo oglądanie Shoah jest procesem z kilku powodów nietypowym. Ze względu na astronomiczną długość filmu zdecydowałem się podzielić seans na trzy części i oglądać po około trzy godziny dziennie. I tak jak przy innych filmach raczej nie przepadam za takimi rozwiązaniami, tak tu jest ono moim zdaniem uzasadnione, a może nawet i potrzebne. Moje widzowskie poświęcenie, próba intelektualnego zadośćuczynienia ofiarom Zagłady rozciągnęła się bowiem z dziesięciu godzin do trzech dni, podczas których treść filmu Lanzmanna nieustannie powracała, niejednokrotnie przy wykonywaniu błahych, prozaicznych czynności, wywołując zasadne i chyba pozbawione odpowiedzi pytanie: jak można uśmiechać się po Zagładzie?, które w zmienionej formie pojawia się nawet w filmie. Jednak mimo bolesności odbioru i utrudnionego funkcjonowania nie byłem w stanie sobie odpuścić, czułem moralny obowiązek pochylenia się nad tym, co się stało. I choć momentu pozwalającemu doświadczyć katharsis w filmie Lanzmanna nie ma, bo trudno o taki w portrecie masowej eksterminacji, poczułem się trochę lepiej po skończeniu. I mimo całej okropności opisywanych wydarzeń, mimo długości, nie chcę pozbyć się tego z pamięci, a może nawet będę do filmu Lanzmanna wracał. Głównie dzięki niezwykłej narracyjnej maestrii, jaka została w Shoah osiągnięta. Opowieść nie nudzi ani na chwilę, jest snuta konsekwentnie i nie ma widocznych dłużyzn. Nie ma nawet klasycznej wielowątkowości; owszem Lanzmann miesza wydarzenia z różnych obozów i wypowiedzi różnych świadków, ale to wszystko składa się w jeden olbrzymi obraz, w którym dokładność historyczna schodzi na drugi plan, chronologia jest zaburzona, a spoiwem dla mnóstwa elementów jest tylko bezmiar ludzkiego cierpienia i okrucieństwo zbrodniczego systemu. Lanzmanna nie interesują żyjący, tematy ich często dramatycznych ucieczek z obozów i gett nie są mocno wyeksponowane, sprawiają wręcz wrażenie dygresji, dla Lanzmanna bowiem żyjący są jedynie nośnikami pamięci o umarłych. I to budzi spore kontrowersje przy dyskusji o Shoah, ale ja nie uważam tego za wadę. Opowieść skupia się przecież na systemowej Zagładzie, a nawet bardziej pamięci o niej. Poza tym sam Lanzmann mówi o swoim filmie jako o dziele sztuki, fikcji próbującej oddać okrucieństwo Holocaustu, a nie dokumentalnym zapisie zdarzeń. I chyba tu leży wielkość Shoah; nie wiem, czy dotyczy to innych widzów, ale mnie oglądanie archiwaliów szczególnie okołowojennych często nuży. Lanzmann zupełnie z nich rezygnuje, przez dziesięć godzin pokazuje twarze: twarze świadków, twarze oprawców, twarze ofiar i właśnie twarze te same w sobie są elementem świadectwa, jakie niesie Shoah, świadectwem zbiorowej pamięci. W każdej z nich widzimy tę pamięć, czasem pod postacią uśmiechu, czasem łez, a czasem grymasem bólu połączonego z prośbą o przerwanie rozmowy. Lanzmann się nie spieszy, niektóre twarze widzimy na ekranie przez kilkanaście minut, czasem przeplata rozmowy z ówczesnymi krajobrazami Treblinki, Oświęcimia, Sobiboru czy po prostu ujęciami z miejsc zamieszkania rozmówców, często w takiej samej konfiguracjach: miejsce, głos, twarz; nie nudzimy się jednak. Ogromna w tym zasługa konsekwentnych i balansujących na granicy przeestetyzowania zdjęć autorstwa Williama Lubtansky’ego, Dominique Chapnis i Jimmiego Glasberga. Dużo tu zoomów, twarzy kręconych w bliskich planach i krajobrazów w dalekich z wykorzystaniem szerokich obiektywów. Co ciekawe, w kadrze stosunkowo często pojawia się sam reżyser. I to właśnie jego ekranowa persona to jedna z nielicznych wad Shoah, szczególnie kiedy tropi małomiasteczkowy i wiejski antysemityzm i zarzuca często dosyć prostych ludzi gradem oskarżycielskich pytań. Rozumiem jego potrzebę znalezienia winnych, ale moim zdaniem kieruje oskarżenia w niewłaściwą stronę, bo trudno mi obarczać winą ludzi, którym wprawdzie mieszka się dobrze w pożydowskich domach, ale ich antysemityzm ogranicza się do zdawkowego “teraz żyje się lepiej”. To właśnie tym fragmentom film Lanzmanna zawdzięcza miano antypolskiego i choć tej opinii nie podzielam, dostrzegam tu pewien problem.

Shoah jest bez wątpienia filmem ze wszech miar wyjątkowym, Lanzmann nakręcił swoje dzieło w idealnym momencie – rany nieco się zabliźniły, możliwy był pewien dystans, ale Zagłada była jeszcze obecna w pamięciach i umysłach. To, co było możliwe wtedy (Shoah kręcono w latach 1974-80, a po pięcioletnim montażu film miał premierę w 1985), pewnie nie byłoby możliwe teraz, warto więc poświęcić godzin na to unikatowe świadectwo pamięci i oddać hołd ofiarom Zagłady, szczególnie w dniu pamięci o tych wydarzeniach.

Exit mobile version