STAN & OLLIE – recenzja

Komedia slapstickowa spod ręki tych najlepszych, zawsze charakteryzowała się ciepłem, uroczą nieporadnością i salwami niekontrolowanego śmiechu. Przymierzając się więc do obejrzenia biopicu o duecie prekursorskim, jeżeli chodzi o ten gatunek, spodziewałem się podobnych odczuć. Bo umówmy się, Flip i Flap to uosobienie dobrego slapsticku. Z jednej strony opartego na dwóch zgoła innych fizycznie postaciach, uwielbiających prześcigać się we wzajemnej złośliwości, a z drugiej strony podkreślającego siłę przyjaźni, ignorującej wszelkie różnice osobowościowe. Dlatego też mocno zaskoczyła mnie nuta goryczy, na której grał cały film, nie wspominając już o akompaniamencie żalu, niespełnionych marzeń i rozdrapanych ran.

Stan i Ollie to para charakterystycznych aktorów, z początku połączona zawodowym kontraktem, a z czasem przeobrażona w nierozłączny tandem, o którym słyszał każdy konsument ówczesnego kina. Pomimo wielkiego talentu i niemałej sławy, nigdy nie potrafili wyjść na swoje, gdyż cały czas próbowali jakoś łączyć koniec z końcem. Problemy zawodowe stały się po pewnym czasie zarzewiem osobistego konfliktu, zostawiającego trwały ślad na sercu obydwu bohaterów. Szesnaście lat później, starsi już artyści, łączą ponownie siły, odbywając skromne tournee z autorskim, teatralnym repertuarem. W tym samym czasie układają również scenariusz do własnej adaptacji Robin Hooda, dzięki któremu liczą na znalezienie producenta, a co za tym idzie na realizację opus magnum ich twórczej kariery. Po drodze napotykają oczywiście wiele przeszkód, wynikających z zapotrzebowań rynku, problemów zdrowotnych czy niewyjaśnionych spraw, ale cała podróż sprowadza się do masy ważniejszych wniosków, uwzględniających przede wszystkim siłę ich magicznie unikalnej relacji.

Magia tej znajomości opiera się na ciągłej autoironii stosowanej w przestrzeni życia codziennego. Każde zdanie, które ze sobą zamienią brzmi, jakby było wyjęte z ich teatralnego scenariusza. Mowa tu nie tylko o konstrukcji  dialogów, ale i pewnych manieryzmach, przejawiających się w tonie i kształcie głosu. Wszelkie automatyzmy z planu filmowego wykorzystywane są przy każdej możliwej okazji, a nawet zwykłe wzywanie recepcji w hotelu sprowadza się do gagowej scenki, jaką jest wzajemne zabieranie hotelarskiego dzwoneczka, aby przesadnie w niego uderzyć. Działa to też  w drugą stronę i kiedy dochodzi do szczerej kłótni, zakończonej manifestacyjnym rzutem owocem w stronę oponenta, świadkowie tegoż zdarzenia biją brawo, gdyż myślą, iż oglądają improwizowany spektakl.

Oprócz ekscentrycznych zachowań głównych bohaterów, cała forma filmu stara się wpisać w klimat starej, dobrej komedii opartej na burlesce. Charakteryzatorskie popisy, czy ruchoma scenografia, łączą się z opisowymi ujęciami, spośród których wyróżnić można te statyczne, bardziej ekspozycyjne, jak i te dłuższe, bawiące się w malowanie i urozmaicanie kadru (mastershot przy pierwszych kilku minutach świadczył o operatorskim zapędzie do eksperymentowania z obrazem, jednocześnie nie zapominając o technicznym umiarze i spokoju). Wiele scen z tego filmu to również wierne odwzorowanie materiału źródłowego, czyli krótkich skeczy pełnych odważnych gagów, a obserwuje się to z równie silnym uśmiechem, co te dobre kilkadziesiąt lat temu.

Na samej scenie stoi zaś Steve Coogan z Johnem C. Reillym, którzy świetnie wywiązali się ze swojej pracy. Reilly to od zawsze znakomity zadaniowiec o wielkiej charyzmie i specyficznej twarzy, w tym przypadku nie było wyjątku. Coogan zaś wbił się na sam szczyt swoich umiejętności aktorskich i chwalił się szerokim wachlarzem min i gestów. Przeszywające, ogromne oczy pełne niespełnienia i smutku, będące również największym świadectwem jego oderwania od rzeczywistości podczas scenicznych wystąpień. Opuszczona sylwetka, nieskrępowana żadnymi łańcuchami, na co dzień pełna rezygnacji, ale zawsze ożywała w tych najodpowiedniejszych chwilach. Świetna kontrola całego ciała i doskonałe emocjonalne wyważenie. Wcześniej wspominałem również o goryczy, która wyczuwalna jest w relacji protagonistów. Wszystko to za sprawą niezwykłej chemii, jaką między sobą wytworzyli. Sam Coogan przyznał, że aby odpowiednio oddać łączące ich uczucia, w tym zranioną przyjaźń i braterską miłość, musieli stać się przyjaciółmi na planie. Wymagała tego bliskość relacji i ciągły kontakt fizyczny, jaki utrzymywali ze sobą tytułowi Stan i Ollie.

Oprócz nich, bardzo ważną rolę do spełnienia w filmie, miały ich żony, znakomicie zagrane przez Ninę Hariandę i Shirley Henderson. Wykreowały one postacie charakterne, empatyczne, aż zanadto troskliwe, wyraźnie podkreślając kluczową rolę, jaką pełniły w życiu swoich mężów. Ich obecność nadała też całej produkcji wielu smaczków, biorących się ze zmiany perspektywy, z jakiej postrzegamy głównych bohaterów, często uzupełniając ją o  wcześniej nieznane widzowi informacje.

Reżyser projektu, Jon S. Baird, cały czas podkreśla, że zekranizował wzruszający, acz prosty scenariusz o przyjaźni, miłości i sile relacji międzyludzkich. Uważa, że stworzył dzieło, które spodoba się każdemu widzowi o ciepłym serduszku. Nie wiem, czy robi to z premedytacją, czy też nie, ale celowo unika rozmowy o nieco głębszym wymiarze tego filmu. O występujących w nim paralelach, podkreślających przewrotność życia, o paradoksach z nich się biorących i o ogromnych ilościach smutku, który przy obecności odpowiednich czynników (głównie ludzkich), może zostać zamieniony w śladowe ilości radości oraz spełnienia. Ale mogę też się mylić, i parafrazując Krzysztofa Kieślowskiego, czytać za dużo z prostych historyjek o zwykłym żywocie.

 

ZWIASTUN

 

 Film dostępny na:

Recenzja

4 Ocena

Moja ocena filmu:

  • Stan & Ollie
Exit mobile version