W LESIE DZIŚ NIE ZAŚNIE NIKT – recenzja

Czyli jak nam poszło przenoszenie amerykańskiego podgatunku na polski grunt

Grupa nastolatków uzależnionych od wynalazków współczesnej techniki wyjeżdża na obóz survivalowy. Przetrwanie okaże się trudniejsze, niż początkowo się wydawało.

Niespodziewanie, tydzień po planowanej premierze kinowej – która ze względu na obecnie panujący kryzys została przesunięta na czas nieokreślony – NEXT Film zdecydował się wprowadzić W lesie dziś nie zaśnie nikt do bazy Netfliksa. Film reklamowany jest jako „pierwszy polski slasher”, co nie jest oczywiście do końca prawdą, choć trudno się dziwić, że pamięć o Piotrku trzynastego (2009) nieco się już przez te ponad 10 lat zatarła. Piotr Matwiejczyk nigdy zresztą nie stawiał na tworzenie kina „jakościowego” i mimo że wspomniana parodia slasheru obozowego jest jego największym osiągnięciem – uznawanym w pewnych kręgach nawet za dzieło dość kultowe – to nadal trudno uznać je za coś więcej niż fanowską zabawę kliszami.

Można zatem uznać, że W lesie dziś nie zaśnie nikt, to w końcu slasher, na jaki zasługiwaliśmy, który broni się zarówno jako przedstawiciel podgatunku, jak i autonomiczne dzieło. Bardzo mnie cieszy, że twórcy postawili na odrobinę własnego kolorytu, bo, jak wiadomo, z tymi filmami sprawa wygląda tak, że jeśli jakiś już kiedyś widzieliście, to widzieliście wszystkie. Spoiler nie ma tu w zasadzie prawa bytu, choć niektóre tytuły z okresu postmodernistycznego postanowiły pójść bardziej w kierunku thrillera i pozwolić widowni na zgadywanie tożsamości mordercy.

Kilka słów wstępu dla tych, którzy nie zmarnowali połowy swego życia na oglądaniu kolejnych absurdalnych odsłon o nieśmiertelnych boogymanach i dziś narzekają, że W lesie… to „zwykła zżynka” z klasyków. Slasher jest podgatunkiem amerykańskiego kina eksploatacji; w większości przypadków mniej radykalnym w ukazywaniu przemocy od przeciętnego filmu gore, co pomogło mu zbudować dość dużą popularność w czasach świetności. A te przypadały przede wszystkim na pierwszą połowę lat 80., kiedy filmy Seana S. Cunninghama (Piątek trzynastego, 1980) i Paula Lyncha (Bal maturalny, 1980) spotkały się z dość dużą popularnością i otworzyły drzwi dla kolejnych wielu niemal identycznych produkcji. Oczywiście cała zabawa zaczęła się jeszcze w latach 70. wraz z Teksańską masakrą piłą mechaniczną (reż. Tobe Hooper, 1974), Czarnymi świętami (reż. Bob Clark, 1974) czy w końcu kultowym Halloween (reż. John Carpenter, 1978). Jednak to właśnie Piątek… w największej mierze zdefiniował, czym powinien charakteryzować się dobry slasher, by przyciągnąć uwagę jak najszerszej publiczności. A ta pragnęła powtarzalnej, niewymagającej fabuły i dużej ilości sztucznej krwi ociekającej z młodych, jędrnych ciał. Pod tym względem dwie pierwsze części serii Carpentera zdawały się mieć zbyt wybujałe ambicje, postawiono więc wydźwięk metafizyczny ograniczyć do minimum: poczucie braku wsparcia w trudach dojrzewania i nieuchronności losu zeszło na dalszy plan, a kluczowe stało się karanie bohaterów za imprezowanie czy uprawianie przedmałżeńskiego seksu. Pamiętajmy, że w roku 1981 prezydentem Stanów Zjednoczonych został Ronald Reagan, a tak się składa, że slasher nigdy nie pozostaje obojętny w kwestiach światopoglądu konserwatywnego. Zresztą horror na ogół jest świetnym przekaźnikiem nastrojów społecznych swego pokolenia.

Poza wspomnianą powtarzalnością i komentarzem społecznym, niezwykle istotnymi cechami gatunkowymi są też: obecność zamaskowanego bądź zdeformowanego mordercy nękającego nastolatków i wypruwającego ich flaki ostrym narzędziem, ale i opierająca mu się Final Girl oraz tajemnicze wydarzenia z przeszłości, tworzące legendę monstrum. Nie bez znaczenia pozostają również czas i miejsce akcji: „polowanie” rozgrywa się zazwyczaj podczas jakiejś konkretnej daty (Halloween, Boże Narodzenie, Walentynki, pechowy piątek trzynastego) na mniej lub bardziej zamkniętej przestrzeni (czasem jest to po prostu nieduże miasteczko, innym razem internat bądź letni obóz, a kolejnym – jak w przypadku Koszmaru z ulicy Wiązów – marzenie senne).

I tu dochodzimy do pytania, jak w tak skostniałym podgatunku odnajduje się nasza rodzima produkcja? Widać, że twórcy odrobili lekcje i w zasadzie wszystkie kluczowe elementy gatunkowe są na swoim miejscu. Mamy tu więc akcję toczącą się w lesie, jako że zdecydowano się postawić na konwencję obozową, mamy delikatnie nakreślone tło wydarzeń z przeszłości wraz z wyróżniającym się mordercą (choć przyznam, że ja akurat wolę, gdy monstrualność pozostaje w slasherach bardziej metaforyczna), mamy w końcu bardzo sensowną figurę Final Girl, a to wszystko polane swojskim humorem i licznymi smaczkami.

Cieszą mnie zwłaszcza te dwa ostatnie elementy. Często zdarza się, że twórcy odwołujący się do kultowych konwencji, zakręcają się na ich punkcie do tego stopnia, że tworzą dzieło niestrawne, nieznośnie poważne, czerpiące ze spuścizny bez żadnego namysłu i nieprzystające do aktualnej sytuacji geopolitycznej. Zwłaszcza pierwsza dekada nowego millenium nie miała do slasherów szczęścia. Postanowiono wówczas odświeżyć praktycznie każdy z filmów klasycznej ery, nie oferowano jednak nic poza bardzo słabą kalką, sztucznymi efektami i mizernym aktorstwem. Druga dekada okazała się za to bardziej łaskawa. W 2015 roku pojawiły się aż dwie produkcje przenoszące konwencję na grunt serialowy. Pierwsza z nich to humorystyczne Królowe krzyku, stworzone przez Ryana Murphego, znanego przede wszystkim z American Crime Story i American Horror Story, sięgające po tę samą konwencję – opowiadania różnych historii przy pomocy tej samej obsady. Królowom krzyku udało się przetrwać niestety jedynie dwa sezony, choć Murphy postanowił ostatecznie dołączyć slasherową cegiełkę także do AHS, w postaci ostatniego sezonu – 1984. Trochę inaczej sprawa ma się z drugą produkcją, czyli serialowym Krzykiem, produkowanym jeszcze przez Cravena. Serial opowiadany jest już trochę bardziej na poważnie, może dlatego udało mu się zrealizować aż trzy sezony i zostać wykupionym przez Netfliksa. Do tego powstały kolejne odsłony franczyz: nowe Halloween, nowa Laleczka Chucky (jeśli uznamy ją w ogóle za przedstawiciela podgatunku), czy ostatnio nawet Czarne święta. Wszystkie z nich wywiązały się ze swojej pracy całkiem znośnie. Może więc Kowalski wstrzelił się swoim obrazem w dobry moment, kiedy nauczyliśmy się już tego, jak czerpać z konwencji, dodając do nich coś własnego.

Drugim, a w zasadzie głównym, elementem W lesie dziś nie zaśnie nikt, z którego jestem naprawdę dumna, jest nasza rodzima wersja Finałowej Dziewczyny. W 1996 roku, za sprawą Krzyku, a w zasadzie już w 1994 przy okazji Nowego koszmaru, Wes Craven zdefiniował bardziej przystające do swoich czasów zasady kręcenia slasherów. Nie tylko objawił swoim bohaterom zasady obowiązującego ich świata (Bartosz M. Kowalski tworzy zresztą filmowego Julka na wzór Cravenowskiego Randy’ego, geeka przywołującego grzechy śmiertelne horrorowego uniwersum), ale też uwolnił bohaterów od brzemienia ich własnej seksualności. Od tej pory filmowi nastolatkowie nie byli już tacy bezbronni. Gdyby nie to, może i nasza Zosia wyglądałaby ostatecznie inaczej, powielała zachowania starszych koleżanek, których filmowe być albo nie być zależne było przede wszystkim od nieskazitelnego prowadzenia się i umiejętności szybkiego biegania. Tymczasem my dziś dostajemy pełnokrwistą bohaterkę; odważną, niebojącą się wziąć spraw w swoje ręce i zawrócić, by dokończyć dzieła. I to ona nadaje prawdziwego sensu powstaniu tej produkcji. Oczywiście, fajnie pokazać, że my też umiemy w konwencje i nawiązania, ale niejednokrotnie udowadnialiśmy niestety, że niekoniecznie idzie za tym podążanie z duchem czasu. 

Cieszę się zatem, że twórcy oparli się pokusie osadzenia bohaterów w świecie wymyślonym przez Amerykanów. Postacie wykreowane przez Kowalskiego prowadzą w gruncie rzeczy życie bardzo polskie, pełne niepokojów i absurdów znanych nam wszystkim na co dzień. Mamy więc homofobię głoszoną „z ambony” („jesteście jak zaraza”), ale także niechęć do wyoutowania się przed rówieśnikami; mamy niekompetencję służb (i choć jest to stały element każdego slasheru, scena spowiedzi policjanta weszła na zupełnie nowy poziom opowiadania o bolączkach społeczeństwa i szczerze mnie ujęła) czy też zwykły nepotyzm („syn starosty”). Dlatego przestańmy narzekać, że najnowsza propozycja NEXT Film to odgrzewany kotlet. Wcale tak nie jest! Nie jest to produkcja pozbawiona wad, ale w historii tego bardzo hermetycznego podgatunku plasuje się zdecydowanie wysoko. Swoją drogą, bardzo mnie ciekawi, czy twórcy pokuszą się o zapoczątkowanie serii. W końcu prawdziwy slasher to niekończąca się walka dobra ze złem, które nigdy tak naprawdę nie zostaje pokonane. A tu twórcy zostawili sobie otwartą furtkę.

film dostępny na: NETFLIX

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • W lesie dziś nie zaśnie nikt
Exit mobile version