THE LAST BLACK MAN IN SAN FRANCISCO – recenzja

Gdyby ulica Beale była w San Francisco…

Dwóch przyjaciół czeka na autobus w stronę miasta, za nimi rozpościera się widok ogromnego portu. Tuż przed nimi, po drugiej stronie ulicy, stoi człowiek ubrany w garnitur. Przelewa on swoje emocje na słowa tonem przypominającym lokalnego pastora wzywającego do modlitwy. Ambonę zamienił na kratę po piwie, a wiernych na miasto, które stoi niczym niewzruszone i milczy.

W ten sposób Joe Talbot wprowadza widza w historię miejsca i ludzi. Otwiera niepozornym kluczem przerdzewiałą bramę do cichej metropolii, której serce bije w rytm klekoczącego tramwaju, znikającego gdzieś za horyzontem. Tworzy mozaikę widoków i chwil w akompaniamencie jazzu, soulu i odrobiny klasyki, nazywając tę kompozycję The Last Black Man in San Francisco.

Twór wydawałoby się całkiem zbliżony estetycznie do ulicy Beale Barry’ego Jenkinsa. Otulony w ciepłe kolory, wzruszający tam, gdzie powinien wzruszać. Nie stroni przy tym od poruszania kwestii rasowych. Jednakże produkcje te angażują widza emocjonalnie w skrajnie odmienny sposób. Łączy je natomiast wspólny mianownik w postaci pogoni za marzeniami i zmieniającym się światem.

Pogoń ta jest bardzo subtelnie ukazana w The Last Black Man […]. Momentami wręcz niedostrzegalnie. Wszystko dookoła blednie wobec historii dwóch wyjątkowych na swój sposób ludzi, których losy połączył przypadek i dziwna ambicja.

Jamie i Mont mieszkają razem na uboczu, w cieniu Golden Gate. Pierwszy niczym się nie wyróżnia, mógłby równie dobrze zostać niezauważony. Montgomery jednak od samego początku sprawia wrażenie dziwnie tajemniczego i skrycie błyskotliwego. Przyjaciele, tuż po przemowie lokalnego oratora, zjeżdżają do serca San Francisco, ulokowanego tuż przed majaczącym w oddali złotym mostem. Po drodze zbierają uśmiechy, grymasy, podejrzliwe spojrzenia, przyciągają nawet szaleńców. Zatrzymują się przy domu. Pięknie wykończonym, lecz popadającym w ruinę. Mont wyciąga swój szkicownik, spoglądając na włamującego się do środka Jaimiego, który chwilę później zaczyna niczym nieskrępowanie malować starą fasadę budynku.

To skrajnie niepasujące do jego aparycji i stanu domostwo stanie się z pewnego powodu jego marzeniem. Niematerialną częścią jego tożsamości.

Tymczasem Mont szuka inspiracji. Odnajduje ją w, wydawałoby się, najbardziej nieodpowiednim do tego miejscu i czasie, wchodząc w grupę skłóconych, czarnoskórych mieszkańców jego dzielnicy, diametralnie różniących się od niego.

Sam początek historii przyjaciół i miasta San Francisco wydaje się dosyć chaotyczny. Natomiast z każdą kolejną klatką wszystkie wątki zazębiają się, scalając barwne fragmenty z życia Jamiego i Monta w coś większego.

Joe Talbot próbuje w inteligentny sposób poruszyć kwestię gentryfikacji. Robi to na tyle subtelnie, że grając drugie, a może i nawet trzecie skrzypce cały czas pozostaje ona w głównej osi problematyki filmu. Zostając jeszcze na moment przy subtelności, to najlepsze określenie na opisanie tego, co dzieje się na ekranie. Kamera lubi długie ujęcia, drobne detale i ciągłe wyłapywanie emocji, które często znikają w natłoku pięknych kompozycji autorstwa Emile Mosseri. Wszystko wydaje się proste. Niepopadające w banał przy jednoczesnym niesileniu się na wyszukane sposoby przekształcania rzeczywistości czy pustą egzaltację. Bliska sercu, niemal ascetyczna w swym przekazie wizja. W skrócie klasyczne A24.

Scenariopisarsko całość opiera się na naturalnych, organicznych motywach, którym można nadać charakter fundamentalny. Przyjaźń, pogoń za marzeniami, uciekanie od nieskorej do miłości rzeczywistości. Wszystko to już było. Natomiast w The Last Black Man […] nieskomplikowana w swej naturze materia filtrowana jest przez brudne, słone wody zatoki San Francisco. Pamięta ona wszystkie rzucane na nią spojrzenia myślicieli, lecz rezonując głuchym echem, tworzonym przez ciała samobójców i ofiar, przypomina o brutalności otaczającego bohaterów świata.

Brutalność wkradła się również w końcową fazę opowieści. Niespodziewane wydarzenie przestawi nieco tory fabuły. Mont kończy pisać swoją sztukę, a Jamie próbuje odnaleźć się w obcej dla niego rzeczywistości. Wszystkie negatywne oraz pozytywne emocje wylewają się poprzez monodram Montgomery’ego, któremu nadał tytuł The Last Black Man in San Francisco. Poruszane kwestie rasowe czy społeczne pozostają gdzieś w tle, na pierwszy plan wychodzi weryfikacja marzeń i utopijnej wizji Jamiego, który finalnie manifestuje wiarę w swoje miejsce na ziemi.

W dobie wszechobecnej paniki i niepokoju, warto zaczerpnąć trochę oddechu, przenieść się w miejsce o dualnej, lecz w gruncie rzeczy kojącej naturze. Pożyć życiem ludzi, którzy nie boją się oddychać pełną piersią i walczyć o swoje idee. The Last Black Man in San Francisco, jeśli dacie mu czas i odrobinę zaufania, zaspokoi zarówno wasze audiowizualne, jak i idealistyczne żądze, będąc przy tym nieznośnie lekkim, niczym kłębiące się nad łukami Golden Gate obłoki.

 film dostępny na: CHILI

Recenzja

3,5 Ocena

Moja ocena filmu:

  • The Last Black Man in San Francisco
Exit mobile version