Ze szczerą uciechą dowiadywałam się jakie były intencje twórców Żniw – z opisu producenta. Fabularnie film opowiada oczywiście o trudnej relacji rodziny religijnych rolników z adoptowanym przezeń zdemoralizowanym nastolatkiem. Pozostawia on po sobie jednak – w moim odczuciu – wrażenie niejasności intencji i faktycznych docelowych znaczeń na tyle silne, że – akcentując w tym miejscu wątłość własnego autorytetu – wcale nie powiedziałabym, że Żniwa traktują „o sile męskości, rywalizacji o <…> dziedzictwo i rodzicielską miłość” – jak przekonuje dystrybucja.
Obraz – silnie roztrzęsiony i zamglony – wita nas serią (przyznać trzeba, że pod względem estetycznym – świetnych) pejzaży agrarnych. Ot, rolnicy pracują w czarującej scenerii. Prędko ujawnia się kontekst świadczący o wyjątkowości tej produkcji – z ekranu dobiegają dialogi w języku afrikaans. Wniosek: bohaterowie Żniw to afrykanerzy, czyli biali potomkowie (w tym przypadku holenderskich) kolonistów. Co jednak z bohaterem-wytrychem do historii? Od pierwszych ujęć śledzimy Janno – podobno „skrytego i wrażliwego”, dla niżej podpisanej jednak raczej nijakiego nastolatka. Jego przeźroczystość odcina dostęp do znaczeń kryjących się za czynami. Redukuje go do popychadła filmowych zdarzeń; ani nie reaguje on z otoczeniem, ani też jego bierność nie przybiera żadnej zajmującej formy.
Rytm filmu tymczasem – wyznaczany dotychczas gorliwymi modlitwami w duchu afrykanerskiego kalwinizmu, wyznaczać zaczynają spiski i ich podejrzenia kierowane wobec Pietera (tutaj za pewien trop służyć może oryginalny tytuł filmu, znaczący tyle co kłusownicy), którego w ramach swojej niejasnej i iście mesjańskiej sylwety – lekkomyślnie adoptuje Marie – matka Janno.
À propos lekkomyślności – nie powstrzymam się, by nie wytknąć w tym miejscu jak irytują metody wychowawcze rodziców w Żniwach. Sama obecność pomysłów ojca na poziomie wrażliwości rzędu – czytanie Pieterowi akt kryminalnych jego zmarłej matki narkomanki – nie jest jeszcze grzechem. Wszak prawem dzieła jest pokazywanie moralnie nieodpowiednich postaw. Problem w tym, że ustanowiono je jedynymi działaniami bohaterów – spłaszczając ich do złoli, wobec których film przyjmuje oceniający stosunek.
Drażni również fakt iż bohaterowie wielokrotnie wprost i na głos wypowiadają znaczenie swoich gestów (Pieter po bójce w obronie honoru „brata” tłumaczący, że to był to akt poświęcenia dla brata tak, żeby wszyscy zrozumieli), czy nawet wymowę sceny – przykładowo kiedy ojciec po kolejnym wybryku Pietera komentuje sytuację słowami: „niełatwo jest mieć dzieci” (błagam).
Wróćmy jednak do Pietera – chłopiec ze swoim ironicznym nihilizmem w duchu god is dead okazuje się nieoczekiwanym zagrożeniem – zarówno dla rodzinnej jak i religijnej – wspólnoty (od początku w pewien sposób niepokojących w swojej żarliwości). Nie wyraża wdzięczności wobec aktu zbawienia, a rujnuje świętobliwy rodzinny obrazek. Jakkolwiek jego bunt (w obliczu podchodzących pod indoktrynację sloganów mówiących o tym jak „brak rodziny i wspólnoty to choroba”) jest chwilami satysfakcjonujący – tak jego język, czy seksistowskie rozumienie relacji damsko – męskich (w kontekście których otrzymujemy jednak zupełnie uroczą scenę o tym, że – jak się okazuje – energetyki pite pod sklepem należą do estetyki młodzieńczych miłostek w niższych klasach społecznych nie tylko w kulturze słowiańskiej) raz po raz „wyłażą” z niego przyćmiewając przebłyski błyskotliwości.
Nic więc nie wskazuje na to, żeby Pieter i Janno mieli cokolwiek wspólnego lub różniącego w intrygujący ich nawzajem sposób. Są z innych światów, nie rozumieją się i ponownie – nie oddziaływają na siebie w żaden niebanalny sposób. Ich niedorzeczna koneksja i wzajemne poświęcenie mające pozorować chyba chemię między bohaterami są fantomowe i wypadają zupełnie sztucznie.
Może Żniwa są zatem koniec końców portretem wiary? Twórcy wyraźnie chcą, żeby stanowiła ona dla widza składową interpretacji. Problem w tym, że portret – jeśli już – jest raczej prymitywny. Obserwujemy dogmatyczny i instytucjonalny wymiar wiary, a religijny konformizm zostaje w pewnym momencie nawet dosadnie porównany do prostytucji. Jest to jednak krytyka równie ambitna, co potępienie wyżej opisanej rodzicielskiej nieudolności – czytaj: potraktowana zbyt jednostronnie, by traktować ją poważnie. Wszelkie sugestie metafizyczności, które niesie ze sobą wątek religijny pozostają z kolei koniec końców niespełnione.
Ostatecznie więc, w mojej ocenie, Żniwa chciały chyba powiedzieć zbyt wiele naraz, w efekcie czego żadna rozplanowana myśl nie wybrzmiewa finalnie w pełni. Obraz bynajmniej niepozbawiony jest zupełnie smaczków, nie tylko wizualnych (pozycja obowiązkowa dla wszystkich marzących o perspektywie ujęć w charakterze: POV kombajnu) i z pewnością nie zrobi krzywdy. Rzekłabym nawet, że to w gruncie rzeczy urocza produkcja, nawet jeśli wynika to zwykle z jednego z dwojga: niezdarności Żniw w tłumaczeniu „o co im chodzi” lub cynizmu niżej podpisanej.
ZWIASTUN
Recenzja
Moja ocena filmu:
-
Żniwa
Dyskusja