Relacja z 19. MFF Nowe Horyzonty

Festiwalowy kac zaczyna ustępować miejsca nostalgii. Kolektyw „mózg, dusza, serce” nieustannie dopomina się przelania tegorocznych nowohoryzontowych wrażeń na papier. Zatem, wybudziwszy się z filmowego letargu, wspominanie czas zacząć. A będzie to wspominanie wyjątkowe, bo to jedyne w swoim rodzaju święto kina, w którym biorą udział uczestnicy w różnym wieku, o różnych poglądach, lecz władając językiem filmu, tworzący niezwykłą aurę, której żadna inna społeczność nie jest w stanie odtworzyć.

Żyjąc przez jedenaście dni w owej złudnej aurze, można zapomnieć, że jesteśmy tylko ludźmi, którzy po tak skondensowanej dawce kinematografii przypominają w większym stopniu bohaterów nowego filmu Jarmuscha niż własne „przedfestiwalowe ja”. Dlatego zawczasu uprzedzam i ostrzegam, gdyż wartość merytoryczna czytanego tekstu mogła ulec przedwczesnej zombifikacji, nie do końca z winy autora.

Teraz, będąc już śmiertelnie poważnym, czas zadać prozaiczne pytanie. Co sprawia, że Nowe Horyzonty są tak wyjątkowym wydarzeniem? I przede wszystkim, co czyni je najważniejszym punktem festiwalowej mapy Polski dla lubujących się w filmie? Można zacząć od bardzo dobrej organizacji całego przedsięwzięcia. Poza kolejkami do sali nr 1, które ciągnęły się nieuporządkowanym wężem po wszystkich kondygnacjach, oraz małymi szwankami solidnie przygotowanego systemu rezerwacji, chyba nie można mieć nic do zarzucenia tegorocznym organizatorom. Nie odbywałoby się to, oczywiście, w tak sprawny sposób, gdyby nie pomoc wolontariuszy, wśród których sam mam wielu przyjaciół, a którzy w przypadkowy sposób umilili mi czteroipółgodzinny seans Diaza, czy innego dnia zanosili się śmiechem na scenach, które zwyczajnie nie były śmieszne. Takie detale, chciałoby się powiedzieć błahostki, paradoksalnie kształtują całe nowohoryzontowe przeżycie. Nadają tej filmowej podróży nieregularnych kształtów, gdzie często na kolejny film idziemy z obawą lub ze świadomym strachem przed konfrontacją z od zawsze omijanym twórcą czy gatunkiem. Wystarczy kilka, podszytych nutą ekscytacji, słów zachęty od przypadkowej osoby w Arsenale, by skończyć na retrospektywie Alberta Serry (polecam) lub z widownią 50+ ostatniego dnia na „Ścieżkach uczuć” Assayasa (polecam, ale już nieco mniej). Budząc się każdego festiwalowego poranka, miałem w głowie może nieco oklepaną, ale w tym wypadku pasującą tematycznie mantrę, by „poszerzać własne horyzonty”. Nie zawężałbym tego do wyjścia z własnej, filmowej strefy komfortu, ale przede wszystkim do otwartej i żywej dyskusji, ciągłego szukania innego spojrzenia oraz odpowiedzi na nurtujące nas pytania. W pewnym momencie uczucia czy emocje wypalają doszczętnie resztki strachu i pozwalają w pełni zaczerpnąć nieco tej upragnionej magii kina.

Festiwal to nie tylko spirytualne przeżycie, ale po prostu filmy, dużo filmów. Żeby to jakoś sensownie przedstawić – słów kilka o każdej sekcji z tegorocznego programu.

Kiedy myślisz, że kolejki do damskiej toalety to przesada, nic z tych rzeczy, sekcja mBank pokazy galowe, oprócz najgorętszych canneńskich premier, oferuje również najbardziej pożądaną przez wszystkich zmęczonych festiwalowiczów aktywność – stanie w niekończącej się kolejce, tylko po to, by siedzieć bliżej środka na nowym Almodóvarze.

Znajome nazwiska, stali ulubieńcy nowohoryzontowej publiczności – sekcja mistrzowie, czyli zmniejszanie prawdopodobieństwa wybrania się na seans, którego będzie się później żałować.

Wysokogórskie wspinaczki, czy rollercoaster, którego końca nie widać – sekcja odkrycia, czyli coś dla miłośników adrenaliny i poławiaczy najrzadszych pereł.

Mariaż tarantinowskiej jatki z krwistym humorem Triera, często podany w wymyślny sposób, czyli sekcja ale kino +.

Jubileuszowe dziwactwa, w tym ciekawe projekty, serwuje sekcja pokazy specjalne.

Patronowany w tym roku przez kolegów z Filmawki front wizualny, w którym historie składane są z wysmakowanych obrazów wymieszanych z dużą dawką konceptualności.

„Kino, które dotyka” – hasło tegorocznej edycji stało się również motywem przewodnim sekcji focus: ciało, w którym żyję, w której fetyszyzacja ludzkiego ciała oraz jego język grają pierwsze skrzypce.

Surowe krajobrazy, minimalizm, sterylność – sekcja oslo/reykjavik 2 zabiera widza w podróż do krain skutych lodem, gdzie estetyka, łącząc się z naturą, tworzy wyjątkowe historie.

Coś dla fanów „Ghostbusters” w arthousowym wydaniu, czyli przyjemne dreptanie po metafizycznych ścieżkach prosto z sekcji trzecie oko: duchowość, magia i czarownice.

Stałym elementem każdego pokazu tej sekcji jest kakofonia tworzona przez najróżniejsze napoje otwierane przez wszystkich spragnionych wrażeń tuż po spocie reklamowym. Mowa oczywiście o nocnym szaleństwie: mokrych snach, gdzie rzeczywiście część publiki śpi, zważywszy na późną porę projekcji, ale są też odosobnione przypadki, które odczuwają nieuzasadnioną potrzebę dzielenia się nieustannymi wybuchami euforii po każdej scenie (gorąco pozdrawiam).

Sekcja, która często wymaga przede wszystkim sporej ilości kawy oraz cierpliwości, by w batalii ze snem wygrała jednak kontemplacja i by w pełni docenić detale, nad którymi człowiek pędzący przez życie często nie ma czasu się zastanowić. Dziękuję lost lost lost.

Patrzenie przez szkiełko mistrza na krnąbrnego, wymykającego się z form syna. Sekcja – zestawienie. Żuławski vs. Żuławski, czyli kontradykcja na ekranie. Zarówno ogromny spadek, jak i testament do realizacji w rękach młodego niespokojnego twórcy.

To nie tylko telenowele i trzynastogodzinne tasiemce, ale też w dużej mierze antropologiczne perełki oddające duszę miejsc i ludzi napotykanych przez obiektyw kamery. Nowe kino Argentyny to fala dojrzałego i samoświadomego kina.

Niedocenieni awangardyści, wybitni nudziarze czy uciemiężeni romantycy, to w skrócie przekrój tegorocznych retrospektyw, gdzie drobne laurki w postaci pakietów dzieł wybranych twórców przedstawiane są publiczności, by przybliżyć sylwetki wybitnych rzemieślników kina.

Dla każdego coś dobrego. Nie zapominając o najmłodszych, Nowe Horyzonty przygotowały się na szturm młodych kinomanów, tworząc kino dzieci, w tym przypadku projekt angażujący wiele kin, który znalazł również miejsce w festiwalowej ramówce.

Jeszcze na koniec coś dla spóźnialskich i tych, którzy gościć rok w rok we Wrocławiu nie mogą, czyli sezon – selekcja dobrze znanych publiczności nowohoryzontowych hitów z ubiegłych edycji.

Można by było jeszcze nadmienić pokazy na rynku, koncerty, debaty czy spotkania literackie, ale to wszystko blednie przy głośnym jubileuszu z ostatniej nocy festiwalu. Dwudzieste piąte urodziny Gutek Film zostały okraszone DJ-skim pojedynkiem. W szranki z głosem starego pokolenia w postaci jedynego w swoim rodzaju Romana Gutka stanęła Konstancja Sawicka, reprezentując młodą i dziką „climaxowo-daft punkową” mieszankę. Wspólna zabawa za DJ-skimi deckami, mimo że nie trwała zbyt długo, skradła serca wszystkich festiwalowiczów, którzy teraz walczą, by taka impreza stała się nową nowohoryzontową tradycją.

Brutalne zakończenie tego filmowego święta rozbiło bańkę hermetycznej, idyllicznej krainy, którą mój mózg podświadomie wykreował w kinie Nowe Horyzonty. Nie mam serca go za to obwiniać, bo wiem, że za rok doświadczę czegoś podobnego, ale już w niektórych aspektach zupełnie innego. Z jednej strony powrót do szarej rzeczywistości, z drugiej strony – gdyby to wydarzenie trwało choć odrobinę dłużej, czy byłoby tak unikalnym doświadczeniem, które rok w rok nieustannie zmienia ludzką percepcję? Może lepiej zostawić to pytanie i wrócić myślami w rodzime strony, by później myśleć już tylko o przyszłorocznej edycji i o tym, co zmieni ona w moim życiu już przyszłego lata.

Exit mobile version