Pod koniec listopada miałem okazję uczestniczyć w azjatyckim święcie kina, jakim jest Singapore International Film Festival, w skrócie SGIFF. Jakiś czas wcześniej odbywał się w Polsce Festiwal Pięciu Smaków, z którego Piotrek przygotował dla was relację i miałem obawy czy przypadkiem SGIFF nie zaprezentuje tego samego repertuaru. Wydarzenie szczycące się mianem najstarszego i największego festiwalu filmowego w Południowo-Wschodniej Azji proponowało niezależne filmy z całego świata (w tym także Deerskin i Synonimy, które już recenzowaliśmy) i, na szczęście, na tym powtórki się kończą. Filmy wyświetlano w paru miejscach, także w muzeum i teatrze, oddalonych od siebie o jakieś 10 minut piechotą. Najwięcej seansów miałem w multipleksie FilmGarde, w którym przed seansami leciały świąteczne piosenki, a nawet Ave Maria, więc dobór muzyczny był wyborny.
W Singapurze językiem urzędowym jest angielski, więc wszystkie filmy miały tylko angielskie napisy. Większy problem był przy rozmowach z aktorami np. z popularną w Chinach Chen Yao, bo większość widowni stanowili Chińczycy i prowadzącym nie zawsze chciało się wszystko tłumaczyć dla grupki osób, która nic nie rozumiała. Atmosfera SGIFF nie przypomina tej, którą znacie np. z Nowych Horyzontów, bliżej jej do atmosfery Gdyńskiego Festiwalu Filmowego. Przeważającą większość stanowią osoby z biletami, które ustrzeliły interesujący je film, aczkolwiek muszę przyznać, że na każdym z seansów sale przeważnie były pełne. Dodatkowo nie ma stricte klubu festiwalowego, a współtowarzyszące wydarzenia są przeznaczone wyłącznie dla ludzi z branży filmowej.
Filmy Europejskie postanowiłem sobie zupełnie odpuścić i skupić się na produkcjach azjatyckich, których, muszę przyznać, nigdy nie śledziłem zbyt dokładnie. Łącznie byłem na siedmiu filmach, a fizycznie podczas całego festiwalu możliwe jest obejrzenie bodajże 15 produkcji, przez to, że puszczane są o tych samych godzinach, a w ciągu tygodnia tylko wieczorami. Nie będę opisywał tutaj każdej z widzianych przeze mnie produkcji, ale przedstawię trzy, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Może będzie jeszcze okazja dorwać je na którymś z nadchodzących festiwali, do czego serdecznie zachęcam.
Scales reż. Shahad Ameen
Tajemnicza opowieść o wiosce, w której każdy z jej mieszkańców musi złożyć w ofierze morzu swoją córkę. Hayat – młoda dziewczyna, której udało się oszukać swoje przeznaczenie bycia oddaną, staje się czarną owcą wśród mieszkańców. Po narodzinach brata musi ponownie zmierzyć się z wioskową zasadą i utratą swojego ludzkiego życia. Cały film jest czarno biały i towarzyszy mu mistyczna, prawie biblijna aura. Wolno płynąca opowieść wciąga, ale też momentami męczy swoją ciągnącą się formą. Świetnie ukazuje rolę patriarchatu, posługując się stworzoną przez siebie legendą. Seans niezwykły, ale film należący do tych, które lepiej oglądać w kinie.
Scales zdobyło na SGIFF nagrodę dla Najlepszego Filmu Pełnometrażowego.
No. 7 Cherry Lane reż. Yonfan
Przy wyborze seansów stwierdziłem, że muszę obejrzeć jakiś azjatycki film animowany. Na salę wchodziłem z nastawieniem, że będzie to przejaskrawione anime, które obejrzę z czystej ciekawości. Fabuła traktuje o młodym studencie, żyjącym w latach 60. w Hongkongu. Student zakochuje się w swojej uczennicy i jej matce podczas napiętej i pełnej politycznego buntu sytuacji w mieście. Pełna urzekającej muzyki i świeżości animacja była dla mnie czymś kompletnie nowym i zaskakującym. Jest w tym filmie jakaś magia, którą trzeba odkryć. Przed seansem, w życiu nie powiedziałbym, że ten film mi się spodoba.
A Girl Missing reż. Koji Fukada
Japoński dramat o pielęgniarce Ichiko, która chcąc dorobić, zajmuje się dodatkowo korepetycjami dla Oisho i Motoko – córek jednej ze swoich klientek. Motoko i Ichiko zaczynają mieć coraz bliższą relację. Pewnego razu, po lekcji, Oisho nie wraca do domu i zaczynają się poszukiwania. A Girl Missing wybornie tworzy atmosferę niepokoju, a zwroty akcji pojawiają się na każdym kroku. Świetnie zbudowane napięcie, które ciągnie się przez cały film. Siedzi w głowie jeszcze po wyjściu z sali, a imię głównej bohaterki zapamiętam chyba do końca życia.
Największym plusem odwiedzenia SGIFF było odkrycie azjatyckiego kina pod względem małych filmów, a nie blockbusterów, które czasami przewiną się do Polski. Nie wszystkie z widzianych przeze mnie filmów były wybitne, części wątków nie mogłem zrozumieć, nie znając realiów życia w Azji. Omijały mnie też niestety niektóre żarty, wliczając w to żart, który pojawiał się przed każdym seansem na filmiku promocyjnym. Jednak ani trochę nie żałuję spędzonego czasu na Singapore International Film Festival, bo wiem, że kino azjatyckie ma dla mnie jeszcze wiele do okrycia i po powrocie baczniej śledzę azjatyckie produkcje dostępne na naszym polskim rynku.
Dyskusja